Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/028

Ta strona została uwierzytelniona.
— 26 —

I chciała się podnieść, chciała iść... by się wziąć za robotę jaką, ale chudzina jeno się potoczyła na ścianę i z jękiem padła.
— Docna, widzę, zwątleliście, nie do roboty już wama, nie! — rzekła ciszej, rozpatrując jej twarz siną, obrzękłą i dziwnie pokurczoną postać.
Zakłopotała się tym oglądem i stropiła, że nietylko wyręki mieć z niej nie będzie, ale gotów się jeszcze kłopot zawiązać.
Snadź przeczuła to Agata, bo się lękliwie, przepraszająco ozwała:
— Nie bójcie się, nie będę waju zawalała miejsca, ni cisnęła się do miski, nie, wydychne se ino i pójdę... chciałam jeno obaczyć wszystkich... popytać... ale se pójdę... — Łzy cisnęły się do oczu.
— Nie wyganiam was przecie, siedźcie, a wola wasza będzie iść, to se pójdziecie...
— A kaj to chłopaki? pewnikiem w polu z Tomkiem? — zapytała wreszcie.
— To nic nie wiecie? Adyć wszystkie w kreminale!
Agata jeno ręce spletła w niemym krzyku boleści.
— Powiedziała mi już to słowo Jagustynka, jeno uwierzyć nie mogłam.
— Najczystszą prawdę wam rzekła, tak ci jest, tak!
Wyprostowała się na te wspominki, a po wynędzniałej twarzy posypały się ciężkie łzy.
Agata patrzała w nią, jak w obraz, nie śmiejąc już dopytywać.
— Mój Jezu! Sąd ci tu był we wsi ostateczny, kiej ano wzięli wszystkich i do miasta powiedli, ostat-