Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/029

Ta strona została uwierzytelniona.
— 27 —

nia godzina, powiadam wam, że dziw, jako żywię jeszcze i ten dzień jasny oglądam! A to już jutro będzie całe trzy tygodnie, a mnie się widzi, jakby to wczoraj się stało. Ostał jeno w chałupie Maciek, wiecie, i dzieuszyska, które teraz gnój powiezły w pole, i ja sierota nieszczęsna!
— A poszły! ścierwy... to własne dzieci tratują, jako te świnie! — krzyknęła naraz na gęsi: — Pilusie, pilu, pilu, pilu!
Nawoływała gąsięta, bo całem stadem, z matkami na czele, ruszyły w opłotki.
— Niech się zabawią, gap nikaj nie widać, przypilnuję bacznie.
— Ruchać się nie możecie, a gdzie wam za gąsiętami biegać!...
— Już me ździebko chorość odeszła, skorom jeno w te progi stąpiła.
— To pilnujcie... narządzę wama co jeść... a może mleka uwarzyć?
— Bóg wam zapłać, gospodyni, ale sobota to ci wielkopostna, to z mlekiem jeść mi się nie godzi... wrzątku dajcie jaki garnuszek, chleb mam, to se wdrobię i pojem galanto.
Jakoż Kłębowa wnet jej przyniesła osolonego wrzątku na miseczce, w któren stara wdrobiła chleb i pojadała zwolna, dmuchając w łyżkę, a Kłębowa zaś przysiadła w progu i, oganiając oczyma gąsięta, skubiące pod płotami, znowu powiedała:
— O las poszło. Dziedzic sprzedał go kryjomo przed Lipcami Żydom. Jęli go wnet rąbać! Krzywda