Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/036

Ta strona została uwierzytelniona.
— 34 —

— A śpijcie, gdzie wama do upodoby przylegnąć, miejsca nie brakuje.
Stara wnet pozbierała sakwy i jęła się w sionce skrobać po drabce, gdy Kłębowa zaczęła mówić za nią przez wywarte drzwi:
— Hale! małom nie zabaczyła wama powiedzieć, że wzielim waszą pierzynkę ze skrzyni... Marcycha chorzała w zapusty na krosty... ziąb był taki, przyodziać nie było czem... tośwa se pożyczyli od waju... pierzyna już wywietrzona i choćby jutro a zaniesie się ją na górę...
— Pierzynę... wasza wola... juści, kiej było potrza... juści...
Chyciło ją tak cosik za gardziel, że urwała; dowlekła się poomacku do skrzyni, przykucnęła i, podniósłszy wieko, jęła śpiesznie drżącemi rękoma błądzić i obmacywać swoje wiano śmiertelne...
Juści... pierzyny nie było... a nową całkiem ostawiła... w czystem obleczeniu... ni razu nieużywaną... dyć ją z tych należnych piórek po pastwiskach uścibała... byle mieć na tę ostatnią skonania godzinę...
A wzieni ją... wzieni...
Płacz ją taki chycił, żałośliwości pełen, że dziw jej serce nie pękło.
I długo pacierz mówiła, łzami go polewając gorzkiemi, długo płakała i boleśnie a cichuśko skarżyła się Jezusowi kochanemu za krzywdę swoją...
Noc musiała już być duża, bo ano kury piać zaczynały na północek, albo i na odmianę.