Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/041

Ta strona została uwierzytelniona.
— 39 —

cych brzaskach; ozime zboża, mokrą, zielonawą wełną otulały zagony, a kajś niekaj po brózdach lśniły się poniki wody, kiej te srebrne strużyny, niesły się z pól wilgotne, chłodne przydechy wraz z tą świętą cichością wiośnianą, w jakiej to rośnie wszystko i na świat się jawi...
Nie za tem jednakże patrzała i nie tego.
Jawiły się ano w niej przypominki bied, głodu, krzywdy, Antkowe przeniewierstwa, bóle kiej góźdź raniące i tych smutków i utrapień tylachna, że aż ją dziw brał, jako to poredziła przemóc i przemogła i doczekała się, że oto Pan Jezus przemienił wszystko na lepsze...
Przecie na gospodarce jest znowu, na ziemi.
A kto mocen jest wyrwać ją stąd? Któren poredzi!
Zmogła już tyla, przecierpiała bez te pół roku, że drugi człowiek bez całe życie nie przecierpi, to udźwignie, co ta na nią Panu Jezusowi spuścić się spodoba, wydzierży i doczeka się Antkowego ustatkowania i że te ziemie będą ich na wieki.
Trzy niedziele całe, a jej się widzi, jakoby to wczoraj się stało, kiej chłopy szły na las...
Nie poszła z inszemi, bo ano w jej stanie ciężko było i nieprzezpiecznie...
Turbowała się jeno o Antka, bo zaraz jej rzekli, jako z narodem się nie złączył i nie poszedł; rozumiała, iż to na złość staremu zrobił, a może i la tego, by się w ten czas gdzie z Jagusią zwieść...
Żarło ją to, ale wypatrywać go przecie nie poszła.
Aż tu przed samem południem przylatuje Gulbasiak i wrzeszczy: