ugrzane przypołudnia, pomiędzy ludzi, na wolność, to zdawała pilnowanie Jóźce i niesła się niewiada gdzie, iż nieraz dopiero wieczorami wracała...
Jóźka zaś tyle go jeno doglądała, co przy ludziach: skrzat był jeszcze głupi a latawiec. Hanka więc i to musiała wziąć na swoją głowę i o chorego dbać, bo chociaż i kowalowie mało dziesięć razy na dzień zaglądali, to jeno poto, by jej pilnować, czy czego z chałupy nie wynosi, a głównie czekali, iż może stary przemówi jeszcze i majątkiem rozporządzi.
Żarli się przytem, jako te psy kiele zdychającego barana, i przepierali z warkotem, kto pierwej chyci kłami za jelita i jaką sztuczkę la siebie wyszarpie; tymczasowie zaś kowal, co ino upatrzył, co mu tylko w pazury wpadło, to porywał, choćby i stary postronek albo kawał deski; z garści trza mu było wyrywać i na każdym kroku pilnować, że dzień nie przeszedł bez kłótni a srogich pomstowań.
Powiadają: kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje, i prawda, ale kowal umiał wstawać i o północku, lecieć choćby na dziesiątą wieś, jeśli jeno szło o dobry zarobek; chłop był chciwy na grosz i tak zabiegliwy, jak mało któren.
Oto i teraz, ledwie co Jagna z łóżka wylazła i wełniaki na się wdziała, drzwi skrzypnęły i on się cicho wsunął, prosto idąc do chorego.
— Nie gadał czego? — zajrzał mu zbliska w oczy.
— Dyć leży, jak leżał! — odburknęła, zbierając włosy pod chustkę.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/048
Ta strona została uwierzytelniona.
— 46 —