Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/063

Ta strona została uwierzytelniona.
— 61 —

musiała do południowych udojów, bo wzdychy wzdychami, a robota pierwsza przed wszystkiem.
Kiej wróciła z pełnemi szkopkami, już wszyscy byli w chałupie. Jóźka powiedała, o czem ksiądz mówił z ambony i kto był w kościele; gwarno stało się w izbie i na ganku, że to kilka rówieśnic z nią przyszło, i społecznie łykali te kotki poświęcane, chroniące pono od bólów gardzieli.
Śmiechu było niemało, że to niejedna przełknąć nie mogła i zakrztusiła się, aż wodą popijając, albo ją musiano pięścią grdykać w plecy, by łacniej przeszło, co Witek z wielką uciechą robił.
Jagna jeno nie wróciła na obiad; widzieli ją idącą z matką i kowalami. A ledwie co wstali od misek, kiej wszedł Rocho. Rzucili się witać radośnie, bo bliskim im się stał, niby ten dziaduś rodzony, a on się witał cicho, każdemu coś rzekł i w głowę całował, ale gdy mu podano jeść, nie jadł: strudzony był srodze i troskliwie obzierał się po izbie. Hanka warowała jego oczu, a nie śmiejąc pytać.
— Widziałem się z Antkiem! — rzekł cicho, nie patrząc na nikogo.
Zerwała się ze skrzyni; strach ją przejął i za serce ścisnął, że słowa nie mogła wykrztusić.
— Zdrowy całkiem i dobrej myśli. Choć strażnik nas pilnował, rozmawiałem z nim dobrą godzinę.
— W tych żelazach siedzi? — wykrztusiła strachliwie.
— Cóż znowu!.. zwyczajnie, jak i drudzy!.. nie jest mu tam tak źle, nie bójcie się.