Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/071

Ta strona została uwierzytelniona.
— 69 —

— Co wama powiedział? — zagadnął ostro, przestępując jej drogę.
— Słyszeliście.
— Ale co później mówił?
— Co i przódzi, przy was...
— Hanka, nie doprowadzajcie me do złości, bo będzie źle...
— Tyle się waszych gróźb bojam, co tego psa...
— I wtykał wam cosik w garście... — dorzucił podstępnie.
— A co, to jutro za stodołą znajdziecie... — szydziła urągliwie.
Rzucił się ku niej, i możeby doszło do czego gorszego, żeby nie Jagustynka, która nadeszła na ten czas i po swojemu zaraz rzekła:
— Tak se zgodliwie, po przyjacielsku poredzacie, że się po całej wsi roznosi...
Sklął ją, co wlazło, i poniósł się na wieś.
Noc wkrótce zapadła ciemna, chmurzyska przysłoniły niebo, że ni jeden gwiezdny migot się nie przedzierał, wstawał wiatr i miecił zwolna drzewinami, iż poszumiwały głucho i smutnie: szło znowu na jakąś odmianę.
W Hanczynej izbie było jasno i dość gwarno, ogień trzaskał na kominie, wieczerza się dogotowywała, kilka starszych kobiet z Jagustynką na czele pogadywały różności, Jóźka zaś z Nastką i z Jaśkiem Przewrotnym siedziały na ganku, bo Pietrek wyciągał na skrzypicach taką nutę żałosną, aż się im na płacz zbierało; jeno Hanka nie mogła usiedzieć na miejscu,