Podniosła się, niespokojnemi oczyma ogarniając siostrę.
— Nic wielkiego, jeno to, że się nażyje dobrego po grdykę; stroi się, po kumach spaceruje i święto se robi co dnia. Wczoraj, na ten przykład, widzieli ją z wójtem w karczmie, w alkierzu siedzieli, a Żyd ledwie nadążył donosić półkwaterki... Nie taka głupia, by starego żałowała... — dorzuciła przekąśliwie.
— Wszystko swój koniec ma! — szepnęła ponuro Hanka, naciągając zapaskę na głowę.
— Ale co się naużywa, tego jej nikto nie odbierze: mądra jucha...
— Łacno o rozum temu, któren się na nic nie ogląda! Hale, wieprzka dzisiaj szlachtujemy, zajrzyj na odwieczerzu, pomożesz... — przerwała te gorzkie wywody Hanka i wyszła.
Zajrzała do ojca na drugą stronę, do dawnej swojej izby: stary ledwie był widny w barłogu, jeno postękiwał zcicha.
— Ociec, co to wama jest?
Przykucnęła przy nim.
— Nic, córuchno, nic, tyle, że me febra trzęsie i w dołku okrutnie ściska...
— A bo tu ziąb i wilgoć, kiej na dworze. Wstańcie i przyjdźcie do nas, dzieci przypilnujecie, bo wieprzka bijemy. Jeść się wama nie chce?
— Jeść!.. juści ździebko... bo to zapomniały mi wczoraj dać... jakże... i sami jeno ziemniaki ze solą... a to Stacho w kryminale... Przyjdę, Hanuś, przyjdę... — pojękiwał radośnie, gramoląc się z barłogu.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/077
Ta strona została uwierzytelniona.
— 75 —