Jambroż się przeżegnał, pałę nieco wziął za się i jął zachodzić wieprzkowi zboku. Naraz przystanął, rękę odwiódł, przechylił się bokiem tak mocno, jaże mu guzik pod szyją puścił u koszuli, naprężył się i kiej nie huknie w wieprzkowy łeb między uszy, aż świntuch z kwikiem padł na przednie nogi, a potem kiej mu nie poprawi już obu rękoma, że zwalił się na bok, wierzgając kulasami, wtedy mu wmig przysiadł na brzuchu, nożem błysnął i aż po osadę wbił w serce.
Postawili niecki, krew chlusnęła, kiej z sikawki, aż na ścianę chlewa, i jęła z bulgotem spływać, parując, niby wrzątek.
— Pódzi, Łapa! widzisz go: juchy mu się chce, post przecie! — ozwał się wreszcie, odganiając psa i dysząc ciężko. Zmęczył się był nieco.
— W ganku oparzycie?
— Do izby wniesę koryto, przecież trza go uwiesić do rozbierania.
— W izbie ciasno — myślałam.
— Macie drugą stronę, ojcową, tam dużo miejsca, staremu to nie przeszkodzi... ino prędzej, bo nim ostygnie, łacniej mu szerść puści! — rozkazywał, obdzierając mu tymczasem ze grzbietu szczecinę co dłuższą.
A w parę pacierzy wieprzek już oparzony, obrany ze szczeciny, wymyty, wisiał w Borynowej izbie, rozpięty na orczyku, przywiązanym do belki.
Jagny nie było: poszła zaraz z rana do kościoła, ani się spodziewając, co ma nastąpić; jeno stary jak zwykle na łóżku leżał wpatrzony gdziesik nieprzytomnemi oczyma.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/081
Ta strona została uwierzytelniona.
— 79 —