Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/089

Ta strona została uwierzytelniona.
— 87 —

ją chycić, powlec po izbie i skopać, ale się jeszcze zdzierżył: ludzie byli — jeno ciskał w nią rozsrożonemi ślepiami, słowa nie mogąc wykrztusić. Ale ona się nie ulękła, bierąc nóż do krajania mięsa i bystro a urągliwie patrząc w niego, aż przysiadł na skrzyni, papierosa skręcał i czerwonemi ślepiami izbę oblatywał, rozważając cosik w sobie i kalkulując, bo wstał rychło i rzekł dobrotliwie:
— Chodźcieno na drugą stronę, rzeknę coś waju na zgodę.
Otarłszy ręce, poszła, pozostawiając wywarte naoścież drzwi.
— Nie chcę się z wami prawować i kłócić — zaczął, zapalając papierosa.
— Bo nic ze mną nie zwojujecie!
Uspokoiła się znowu.
— Mówił co jeszcze ociec wczoraj?
Łagodny już był, uśmiechał się do niej.
— Ni... leżał cicho, jako i dzisiaj leży...
Podejrzliwa czujność w niej wstała.
— Wieprzak fraszki, małe ptaszki, zarzynajcie go sobie i zjedzcie, wasza wola... nie moja strata. Człowiek nieraz plecie, czego potem żałuje. Nie pamiętajcie, com rzekł! O ważniejszą sprawę idzie... Wiecie, powiadają na wsi, jako ociec mają mieć sporo gotowego grosza gdziesik w chałupie schowanego... — Przerwał, wwiercając się oczyma w jej twarz. — Opłaciłoby się poszukać, broń Boże śmierci, to jeszcze się kaj zapodzieją, albo kto obcy złapie.
— A powie to, kaj schował!