Nie dziwota też, że i teraz jego słowa kamieniami padły na duszę. Nogi pod nią truchlały przy robocie, mówić nie mogła, tak ją strach zatykał, a do tego zaś i Magda po jego odejściu przyleciała i siadła przy chorym, oganiając go niby od much, których nie było, a śledząc wszystko bacznemi ślepiami.
Ale snadź jej to wrychle obmierzło, gdyż się w robocie pomagać ofiarowywała.
— Nie trudź się, uredzim sami, mało się to w chałupie naharujesz!
Odradzała Hanka takim głosem, że Magda dała spokój, pogadywała jeno niekiedy a lękliwie, że to już z samego przyrodzenia nieśmiała była i milcząca.
A jakoś na samem odwieczerzu zjawiła się znowu Jaguś, ale wespół z matką.
Witały się, kieby w najlepszej zgodzie żyły, i tak przyjacielsko a przychlibnie, że to Hankę tknęło i, chociaż odpłacała im tem samem, nie żałując dobrych słów, ni nawet gorzałki, miała się jednak na baczności. Ale Dominikowa odsunęła kieliszek.
— Wielki tydzień! Gdzieżbym to gorzałkę piła!
— Nie w karczmie i przy okazji, toć nie grzech! — usprawiedliwiała Hanka.
— Człowiek chętliwie se folguje i rad zawżdy sposobnością wymawia...
— Przepijcie gospodyni do mnie, ja to nie organista! — wykrzyknął Jambroż.
— Niech ino szkło brzęknie, to was zarno grzysi ponoszą — mruknęła Dominikowa, zabierając się do opatrzenia głowy chorego.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/092
Ta strona została uwierzytelniona.
— 90 —