Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/096

Ta strona została uwierzytelniona.
— 94 —

— A to ksiądz z Panem Jezusem jedzie do kogoś!... — objaśniał Bylica, akuratnie wchodząc do izby.
— Któżby zachorzał? nie słychać było!...
— Za wójtową chałupę pojechali! — krzyknął przez okno zadyszany Witek.
— Ani chybi do któregoś z komorników...
— A może do waszych, do Pryczków, tam, ano siedzą...
— Hale! zdrowe były: takim ścierwom nic się złego nie stanie — szepnęła Jagustynka, ale, chociaż w niezgodzie żyła z dziećmi, a w ciągłych procesach, zadrżała:
— Przewiem się nieco i zaraz przyletę...
Wybiegła śpiesznie.
Ale kawał wieczoru się przewlekło i Jambroży zdążył znawrotem, a ona nie powróciła; właśnie był stary powiadał, iż księdza wzywali do Agaty, Kłębowej krewniaczki, co to w sobotę z żebrów przyciągnęła.
— Jakże? nie u Kłębów to siedzi?
— U Kozłów, czy ta u Pryczków pono się przytuliła na skonanie.
Tyle jeno o tem przerzekli, zajęci wielce robotą, jeszcze i bez to opóźnianą, że Jóźka, a to i sama Hanka, cięgiem odbiegały roboty, by lecieć w podwórze do wieczornych obrządków.
Wieczór się ciągnął zwolna i przykrzył się wielce a dłużył, że to i ciemnica zwaliła się na świat, iż pięści nie dojrzał, deszcz zacinał ziębiący, wiater ciepał się raz po raz o ściany i tratował sady, że drzewiny z szu-