— Czekalim na was z kolacją — zaczęła, zdziwiona milczeniem starej.
— I... najadłam się tam patrzeniem, jaże me jeszcze dzisiaj w dołku gniecie...
— To Agata pono zachorzała?
— Juści, u Kozłów se dochodzi sierota.
— Jakże, nie u Kłębów leży?
— Krewniakiem przyznają, któremu niczego nie potrza, albo i z pełną garścią przychodzi; na inszych, choćby rodzonych, piesków się ano spuszcza...
— Co wy też! przecie jej nie wygnały!
— Hale, przywlekła się do nich w sobotę i zaraz w nocy zachorzała... Powiedają, że Kłębowa wziena jej pierzynę i prawie nagą we świat puściła...
— Kłębowa! Nie może być, taka poczciwa kobieta, cheba plotki pletą.
— Swojego nie mówię, ino co mi w uszy wlazło...
— I u Kozłowej leży! A któżby się spodział, że taka litościwa!
— Za pieniądze to i ksiądz litościwy. Kozłowa wzięła od Agaty dwadzieścia złotych gotowego grosza i zato mają ją przetrzymać u siebie do śmierci, bo stara liczy, że lada dzień zamrze. Ale pochowek osobno, a stara se nie dzisia to jutro dojdzie, niedługo jej czekać... nie...
Zmilkła naraz, usiłując napróżno powstrzymać chlipanie.
— Cóż to wama, chorzyście? — pytała Hanka ze współczuciem.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/100
Ta strona została uwierzytelniona.
— 98 —