i na niej tłuścieją... Młynarzowi to żniwo teraz, chociaż do przednówka daleko: procesjami ludzie ciągną po mąkę i kaszę, za ostatni grosz, na bórg za odrobek albo dobry precent, a choćby pierzynę Żydowi sprzedać, a jeść trza kupić...
— Prawda, darmo nikto nie da...
Przypomniała sobie własne, niedawne nędze i westchnęła ciężko.
— Przesiedziałam dopóźna przy Florce, kobiet się też naschodziło i powiadały, co się we wsi dzieje, powiadały...
— W imię Ojca i Syna! — krzyknęła naraz Hanka, zrywając się na równe nogi, bo wiatr tak ano trzasnął wrótniami, że dziw się nie rozleciały. Wywarła je z trudem, mocno podparłszy kołkami.
— Wieje sielnie, jeno ciepły jakiś, by deszczu nie sprowadził.
— Już i tak wóz się w polu po sękle zarzyna.
— Parę dni dobrego słońca i wnet przeschnie, zwiesna przecie.
— Żeby choć zacząć sadzić przed świętami!
Przegadywały niekiedy, pilnie zajęte, aż i całkiem przycichły, jeno pacanie przebieranych ziemniaków słychać było, że to drobne rzucały na jedną kupę, a nadbutwiałe na drugą.
— Będzie czem podpaść maciorę i la krów też starczy na picie...
Ale Hanka jakby nie słyszała, przemyśliwając wciąż, jakby się do tych ojcowych pieniędzy dobrać najsprawniej, że tylko niekiedy spoglądała przez wrótnie
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.
— 101 —