się niekiedy, a grożąc chłopakom, bo zaczęli frygać za nim błotem.
— Czego chcieli? — pytał Rocho, wchodząc między kobiety.
— Czego? aby wieś dała dwadzieścia wozów i ludzi do szarwarku, by w ten mig jechali naprawiać drogę w lesie... — objaśniała go Płoszkowa.
— Jakiś większy urząd ma przejeżdżać tamtędy, i bez to przykazują zawozić wyrwy...
— Powiedzielim, że wozów, ni koni nie damy.
— Któż to pojedzie?
— Niech pierwej puszczą naszych chłopów, to im drogę narządzą.
— Dziedzicaby zaprzęgły!
— Sameby się wzięły do roboty, a nie penetrowały po chałupach!
— Ścierwy, ukrzywdziciele! — wołała jedna przez drugą, a coraz głośniej.
— Jeno dojrzałam strażników, zaraz mnie cosik niedobrego tknęło...
— Przeciek z wójtem już od rana naradzały się w karczmie.
— Nachlały się gorzałki i dalej-że chodzić po chałupach, a ludzi pędzić do roboty...
— Wójt dobrze wie, powinien był w urzędzie przełożyć, jak jest w Lipcach — ozwał się Rocho, próżno chcąc przekrzyczeć wzburzone głosy.
— Hale, dobrze on z nimi trzyma!
— I pierwszy na wszystko naprowadza.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/114
Ta strona została uwierzytelniona.
— 112 —