przysiadł wnet na pługu od wiatru, jak to ociec robili, i zakurzył papierosa.
A Rocho szedł dalej po chałupach, miarkując, gdzie może być w czem pomocny.
Przyciszał kłótnie, spory łagodził, doredzał, a gdzie było potrza, i w robocie, choćby najcięższej, pomagał, bo jak u Kłębów drew narąbał, widząc, że Kłębowa nie mogła poradzić sękatemu pniakowi, a Paczesiowej wody przyniósł ze stawu; gdzie znowu rozswawolone dzieci do posłuchu napędzał...
A zauważył, że się kajś zbytnio smucą i wyrzekają — żarty stroił ucieszne i te prześmiechy... Z dzieuchami też rad o pannowych sprawach radził i chłopaków wspominał; z kobietami pogadywał o dzieciach, o kłopotach, o sąsiadkach i o tem wszyćkiem, w czem jeno babi gatunek pociechę najduje — byle jeno naród ku lepszym myślom podprowadzić...
A że człowiek był mądry, pobożny, we świecie niemało bywały, to wiedział zaraz z pierwszego spojrzenia, co rzec i komu, jaką przypowiastką wyrwać duszę smutkowi, komu był potrzebny śmiech, komu wspólny pacierz, albo to twarde, mądre słowo, lub i pogroza...
Taki zaś dobry był i spółecznie czujący, że choć i nieproszony, a niejedną nockę przesiedział przy chorych, krzepiąc swoją dobrością nieboraków, że go już nawet więcej uważali, niźli dobrodzieja...
Aż w końcu to się już narodowi począł widzieć jako ten święty Pański, po zagrodach roznoszący Boże zmiłowanie a pociechy.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/121
Ta strona została uwierzytelniona.
— 119 —