z łóżka i ledwie com dzieci zgarnęła w naręcze, a tu już wszystko trzeszczy, łamie się, na głowę leci... ledwiem co do sieni zdążyła, i chałupa się za mną zapadła... Jeszczem i myśli nie zebrała, kiej i komin obalił się z hukiem... Na dworze zaś tak wiało, że na nogach trudno było ustoić, i wiater roznosił poszycie. A tu noc, do wsi kawał drogi, wszyscy śpią i ani sposób, by krzyki posłyszeli... Do dołu ziemniaczanego wciągnęłam się z dziećmi i tak do świtania przesiedzielim.
— Opatrzność boska czuwała nad wami. Czyjaż to krowa przy trześni?
— A dyć moja to, moja żywicielka jedyna!
— Mleczna będzie, grzbiet jak belka, kłęby wysokie... Cielna?
— Leda dzień powinna się ocielić.
— Przyprowadźcie ją do mojej obory, zmieści się, do trawy może tam postać... Ale gdzie się wy podziejecie?.. mówię: gdzie?..
Naraz pies jakiś zaczął szczekać i na ludzi rzucać się zajadle, a kiej go odegnali, w progu usiadł i przeraźliwie zawył.
— Wściekł się, czy co? czyj to? — pytał ksiądz, chroniąc się ździebko za baby.
— Dyć to Kruczek, nasz... juści, żal mu szkody... czujący piesek... — jąkał Bylica, idąc go przyciszać.
A ksiądz pochwalił Boga na pożegnanie, skinął na Sikorzynę, by szła za nim, i, wyciągnąwszy obie ręce do kobiet, cisnących się je całować, odchodził zwolna.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/131
Ta strona została uwierzytelniona.
— 129 —