wrócił na ganek, ale był jakiś osowiały i markotno patrzał.
— Schuchrało się panisko, że ledwiem go poznał! — ozwał się Bylica.
— Znaliście go? — ściszył głos, oglądając się na kowalową.
— Jakżeby... Niemało dokazywał za młodu, niemało... Kat-ci był la dzieuch... we Woli ni jednej nie przepuścił... dobrze baczę, w jakie to cuganty jeździł... jak se używał... baczę... — pojękiwał stary.
— Wziął za to ciężką pokutę, ciężką! Toście i najstarsi we wsi, co?
— Jambroży musi być starszy, bo jak ino baczę, on zawdy był stary.
— Sam rozpowiada, co śmierć o nim zapomniała! — wtrąciła kowalowa.
— Kostucha ta o nikim nie zabaczy, jeno tego ostawia se, by lepiej skruszał, bo kwardy, juści... wycygania się, jak może... juści... — jąkał cicho.
Zamilkli na długo.
— Baczę, kiej to w Lipcach wszystkiego piętnastu gospodarzy siedziało — zaczął znowu Bylica, wyciągając nieśmiało palce ku tabace Rochowej.
— A teraz siedzi czterdziestu! — podsunął mu tabakierkę.
— I nowe już czekają na działy, urodzi rok, czy nie, a naród zawsze jednako plonuje, juści... a ziemi nie przybywa... jeszcze niecoś lat, a zbraknie la wszystkich... — Kichał rzęsiście.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/168
Ta strona została uwierzytelniona.
— 166 —