Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/170

Ta strona została uwierzytelniona.
— 168 —

póki się z chłopami nie ugodzi? Nie wysiedzi on długo na Woli, nie! Powiadali, co się już za kupcami ogląda... — rozgadała się niespodzianie kowalowa, ale kiej Rocho chciał ją więcej pociągnąć za język, zacięła się jakoś i, zbywszy go bele czem, dzieci zwołała i do dom poszła.
— Sporo musi wiedzieć od swojego, jeno się boja popuścić... Juści że przyległe ziemie rodne, łąki dwukośne, juści... — rozmyślał głośno stary, wpatrzony w podlaskie pola, kaj widać było za stogami dachy zabudowań folwarcznych, jeno że Rocho nie słuchał, bo, dojrzawszy Kozłową, stojącą nad stawem z kobietami, poszedł do nich prędko.
— Hi... hi... zmogły dziedzica... Mój Jezu, a pożywiłyby się chłopy niezgorzej... Juści... druga wieśby stanęła, rąk nie zbraknie ni głodnych na ziemie... juści... — rozmarzył się Bylica, dyrdając za dziećmi, bo jaże na drogę się wytoczyły.
Na nieszpory zaczęli dzwonić.
Słońce się już przetaczało ku borom i drzewa poczęły kłaść długie cienie na drogi i staw, a przedwieczorna cichość tak przywalała świat, że słychać było dalekie jeszcze dudnienie wozów, krzyki ptactwa na ogorzeliskach i ciche, przejmujące granie organów w kościele.
Że zaś powracały już niektóre z miasta, zaklekotały od trepów wszystkie mostki, tak biegli, nowin posłuchać.
Zaś po nieszporach, o samym zachodzie, dobrodziej pojechał drogą do Wólki. Jambroży powiedział,