— Inom kogutowi trochę z ogona wyrwał, bo mi potrza la mojego ptaka. Ale nie nasz kogut, nie, Józia! Gulbasiak skądciś przyniósł... swojego...
— Pokaż! — rozkazała surowo.
Cisnął jej pod nogi napół żywego ptaka, całkiem oskubanego z piór.
— Pewnie, że nie nasz! — rzekła, nie mogąc rozpoznać. — Ale pokaż swojego cudaka.
Wyniósł na jaśnię już całkiem gotowego kogutka: z drzewa był wystrugany i oblepiony ciastem, w które powtykano piórek, że kiej żywy się widział, bo i łeb z dziobem miał prawdziwy, na patyk nadziany.
Na desce se stojał, czerwono ukraszonej, a tak zmyślnie przyrychtowanej do maluśkiego wozika, że skoro Witek zaruchał długim dyszelkiem, kogut jął tańcować i skrzydła rozkładać, do tego zaś zapiał Gulbasiak, jaże się kury z grzęd odezwały.
— Jezu, a tom póki życia takiego cudaka nie uwidziała! — przykucnęła pobok.
— Dobry jest, co? Utrafiłem, Józia, co? — szeptał z dumą.
— Sameś to wystroił? ze swojej głowy?
Dziw ją rozpierał.
— A sam! Jędrek mi jeno koguta żywego przyniósł... a sam, Józia...
— Moiście wy, a to kiej żywy się rucha, choć z drewna. Pokaż go dzieuchom!... dopiero to będą wydziwiać!... Pokaż, Witek!
— Ni, jutro pójdziemy po dyngusie, to obaczą. Jeszcze sztachetków brak kiele niego, żeby nie sfrunął
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/174
Ta strona została uwierzytelniona.
— 172 —