Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/184

Ta strona została uwierzytelniona.
— 182 —

— Jezu, a może tam jeszcze są zbóje! — zakrzyczała Jóźka.
Rzucili się na Borynową stronę, Jagusi już nie było, stary jeno leżał twarzą do izby, w komorze zaś, zawdy mrocznej, widno było, światło buchało dziurą, że łacno dojrzeli jako wszystko było pomieszane, kiej groch z kapustą, zboże powysypywane zalegało ziemię razem ze szmatami, pościąganemi z drągów; nawet motki przędzy i wełna leżały potargane i zwichlone. Niesposób było narazie zmiarkować, czego brakowało.
Ale Hanka odrazu pomiarkowała, że to kowalowa być musi robota; gorąc ją przejął na myśl, iż kiejby się jeden dzień opóźniła, nalazłby pieniądze i zabrał... Nachyliła się nad dołem, kryjąc przed ludźmi kuntentność, a sprawdzając cosik sobie za stanikiem.
— Czy aby nie brak czego w oborze? — rzekła, niby tknięta podejrzeniem.
Na szczęście, nic nigdzie nie brakowało.
— Dobrze były drzwi pozawierane! — ozwał się Pietrek i skoczył naraz do ziemniaczanego dołu, odwalił z wejścia ocipkę wielgachną i wyciągnął stamtąd Łapę skowyczącego.
— Juści, że złodzieje go tam wrzucili, ale to dziwne, pies zły i dał się...
— I nikto w nocy nie słyszał szczekania!
Dali znać o sprawie sołtysowi, rozniosło się też migiem po wsi, że w dyrdy lecieli oglądać, wyrzekać a deliberować. Sad zapełnił się ludźmi, cisnęli się kiej do konfesjonału, kużden głowę wtykał do dołu, powiadał swoje i Burka pilnie oglądał.