to było we zwyczaju, w drugie święto Wielkanocy, po sumie, ścigali się, któren pierwej dopadnie swojej chałupy, że ino migały przez drzewa bryki, zapchane ludźmi, i konie, prane batami. Ścigali się tak siarczyście, że chałupa się trzęsła i wrzawa turkotów i śmiechów wichrem przeleciała.
Chciała się podnieść, obaczyć, ale domowi wracali i Jagustynka, krzątając się kiele obiadu, jęła opowiadać, jak zwaliło się tylachna narodu, co i połowa nie miała miejsca w kościele, że wszystkie dwory zjechały, a po sumie dobrodziej zwoływał gospodarzy do zakrystji i cosik z nimi uradzał, Jóźka zaś znowuj rozpowiadała o dziedziczkach, jak to były wystrojone.
— Wiecie, a to panienki z Woli to ci takie kupry dźwigają na zadzie, jakby te indory, kiej se ogony rozczapierzone postawią.
— Sianem se te miejsca wypychają, lebo gałganami — pojaśniała stara.
— A w pasie wcięte kiej osy, batem by je poprzecinał, że ani poznać, kiej te brzuchy dziewają... Zbliskam wypatrywała.
— Kaj? a pod gorsety wpychają. Powiadała mi jedna dwórka, co za pokojową była w Modlickim dworze, jak to poniektóre dziedziczki się głodzą i pasami na noc ściągają, by ino nie pogrubieć. Taka moda dworska, aby każda pani cieniuśką się wydawała, niby tyczka, na zadzie jeno wydęta.
— We wsi inaczej, boć z chudych przekpiwają się parobki.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/187
Ta strona została uwierzytelniona.
— 185 —