Z za drzewa chciała popatrzeć na niego, ale ją dojrzał.
I uciec nie poredziła, nogi jakby się ziemi czepiły, i oczu nie mogła oderwać od niego; zbliżał się z uśmiechem, zęby mu grały w czerwonych wargach, smukły był, rosły i biały na gębie.
— Jakbyście mnie, Jaguś, nie poznali?
Aż ją w dołku ścisnęło od tego głosu.
— Cobym ta nie poznała!.. jeno pan Jaś taki tera galanty, taki inszy...
— Pewnie, lata idą... Byliście u kogo na budach?
— Tak sobie ino chodziłam, święto przecie. Nabożna? — tknęła nieśmiało książki.
— Nie, o krajach dalekich i o morzach!
— Jezu! o morzach! A te obraziki też nie święte?
— Zobaczcie! — podsunął jej pod oczy książkę i pokazywał.
Stali ramię w ramię, bezwolnie wpierając się w siebie biedrami, a tykając głowami nisko przychylonymi. Pojaśniał ją niekiedy, wtedy podnosiła na niego oczy podziwu pełne, nie śmiejąc dychać ze wzruszenia, a cisnąc się coraz barzej, by lepiej dojrzeć, gdyż słońce opuściło się już za bory.
Naraz wstrząsnął się cały i odsunął ździebko.
— Mroczeje, czas do domu! — szepnął cicho.
— A to pójdźmy!
Szli w milczeniu, nakryci prawie cieniami drzew. Słońce zaszło, modrawe mroki trzęsły się na pola, zórz dzisiaj nie było, jeno przez grubachne pnie topoli widniał na niebie złocisty rozlew, świat przygasał.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/195
Ta strona została uwierzytelniona.
— 193 —