Ksiądz nadbiegł, kowal, sołtys, a w końcu i wójt skądciś się zjawił, ale choć pijany, że ledwie się trzymał na nogach, zaczął wrzeszczeć i wyganiać ludzi, by na pomoc lecieli dworowi.
Ale nikt się z tym nie śpieszył, a jeno zły pomruk zerwał się w ciżbie:
— Niechaj chłopów puszczą, to polecą ratować!
I nie pomogły klątwy ni groźby, ani nawet proboszczowe płaksiwe błagania: naród stojał nieporuszony i w ogień ponuro patrzał.
— Psiekrwie, paroby dworskie! — zakrzyczała Kobusowa, pięścią grożąc.
Że tylko wójt wraz ze sołtysem i kowalem pojechali do ognia i to z gołemi rękoma, gdyż ani bosaków, ni wiader nie pozwolili zabierać z chałup:
— Kijami tego, któren ruszy! Na stracenie ścierwę! — zawrzeszczały jak jedna.
A cała wieś się już zebrała, do najmłodszych, co je rozkrzyczane na ręku przyhuśtywali, i kłębili się wielką, ponurą ciżbą, że mało kto się odzywał, a i to szeptem, paśli jeno chciwe oczy i wzdychali, bo w każdem sercu krzewiły się przytajone srogo radoście, że to za lipeckie krzywdy Pan Bóg dziedzica ogniem pokarał.
Dopóźna w noc się paliło, a nikto do dom nie poszedł: czekali cierpliwie końca, że to już jedno morze ognia przewalało się nad folwarkiem i biło spiętrzonemi falami w niebo, zapalone snopki z dachów i gonty roznosiły się krwawym deszczem, a od czerwonych łun, co jak ogniste płachty wiewały w ciemnościach,
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/201
Ta strona została uwierzytelniona.
— 199 —