objaśniła po chwili Jagustynka, znowu zabierając się do uprzątania izby, posypując ją piaskiem.
Stary kichał zawzięcie raz po razie, że aż na ławie przysiadł.
— Trąbicie, kiej w mieście na rynku!
— Bo krzepka tabaka pana Jackowa, całą paczkę mi dał... całą...
Rano jeszcze było, oknem zazierało jasne i ciepłe słońce, drzewa się w sadzie chwiały od wiatru, zaś przez wywarte drzwi do sieni cisnęły się pogięte gęsie szyje i czerwone, syczące dzioby, a całe stado utaplanych w błocie i piszczących gąsiąt skrabało się na próg wysoki. Naraz pies gdziesik zawarczał, że gęsi podniosły krzyk, a kwoki, siedzące na jajach, gdakać poczęły strachliwie i sfruwać z gniazd.
— Adyć chociaż do sadu wypędźcie, może się trawą zabawią.
— Wypędzę, Hanuś, i od gap przypilnuję...
Wnet przycichło w izbie, jeno szum drzew dochodził ze dworu i kolebały się ździebko światy, wiszące u czarnego pułapu.
— Co tam chłopaki robią? — zapytała Hanka po długiej chwili.
— Pietrek orze ziemniaczysko pod górką, a Witek we wałacha bronuje zagony pod len na świńskim dołku.
— Mokro tam jeszcze?
— Juści, trepy całkiem więzną, ale po zbronowaniu rychlej przeschnie.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/203
Ta strona została uwierzytelniona.
— 201 —