mówiła Hanka, unosząc głowę, gdyż w opłotkach rozległy się głosy.
Wracali już z kościoła od chrztu. Przodem Jóźka niesła dziecko w poduszce, chustą przykrytej, pod stróżą Dominikowej, a za nimi walili wójt z Płoszkową, w kumy proszeni, ztyłu zaś kusztykał Jambroży, nie mogąc nadążyć.
Ale nim próg przestąpili, Dominikowa odebrała dziecko i, przeżegnawszy się, jęła z niem, wedle starego obyczaju, obchodzić cały dom, na węgłach jeno przystając i przy każdym z osobna mówiąc:
— Na wschodzie — tu wieje...
— Na północy — tu ziębi...
— Na zachodzie — tu ciemno...
— Na południu — tu grzeje...
— A wszędy strzeż się złego, duszo ludzka, i jeno w Bogu miej nadzieję.
— Niby nabożna, a taka guślarka z Dominikowej! — śmiał się wójt.
— Pacierz pomaga, ale i zamawianie nie zaszkodzi, wiadomo! — szepnęła Płoszkowa.
Szumno weszli do izby. Stara rozpowiła dzieciątko i, jak je Pan Bóg stworzył, nagusieńkie i kiej rak czerwone, matce do rąk podała.
— Prawego chrześcijanina, któremu Rocho na imię przy chrzcie świętym dano, przynosim wam, matko. Niech się zdrowo chowa na pociechę!
— I niechaj z tuzin Rochów wywiedzie! Tęgi parobek: krzyczał, że nie trza go było szczypać przy chrzcie, a sól wypluwał, jaże śmiech brał...
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/206
Ta strona została uwierzytelniona.
— 204 —