Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/210

Ta strona została uwierzytelniona.
— 208 —

— Profit będzie pewny, ile że młynarzowy byk już do niczego. Ucieszy się Antek z takiego przychowku.
— Mój Jezu! kiej on go obaczy? kiej?
— Niezadługo, ja to wama powiadam, to wierzcie.
— Dyć wszystkich z dnia na dzień czekają.
— Mówię, że leda dzień się zjawią, cosik się ta przecie z urzędu wie...
— A najgorsze, co pola nie chcą czekać.
— Jak się w porę nie obsieje, to straszno myśleć o jesieni!
Wóz jakiś zaturkotał. Jóźka, wyjrzawszy za nim, powiedziała:
— Proboszcz z Rochem przyjechali.
— Ksiądz po wino do mszy się wybierał — objaśniał Jambroży.
— Że to Rocha wziął na probanta, nie Dominikową! — drwiła stara.
Nie zdążyła się odciąć Dominikowa, bo kowal wszedł i wójt podniósł się do niego z kieliszkiem.
— Spóźniłeś się, Michał, to gońże nas teraz!
— Prędko was, kumie, zgonię, bo tu już po was lecą...
Co jeno domówił, wpadł zadyszany sołtys.
— A chodźże, Pietrze, pisarz ze strażnikami na was czekają.
— Psiachmać, że to ni pacierza spokojności! Hale cóż, urząd pierwszy...
— Odprawcie ich prędko i powracajcie.
— Abo to chwaci czasu; o pożar na Podlesiu i o wasz podkop będą penetrowali...