Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/211

Ta strona została uwierzytelniona.
— 209 —

Wybiegł wraz z sołtysem, a Hanka, wpierając oczy w kowala, rzekła:
— Przyjdą opisywać, to im rozpowiecie wszystko, Michale.
Skubał wąsy i wbił ślepie w dzieciaka, niby się to mu przypatrując.
— Cóż to im powiem? tyla, co i Jóźka poredzi!
— Dzieuchy przecie do urzędników nie wyślę, nie przystoi, a powiecie, że ile wiadomo, z komory niczego nie wynieśli, czy zaś co inszego nie zginęło, to już... Bogu jednemu wiadomo... i... — strzepnęła pierzynę, pokaszlując, by nie pokazać mu twarzy szydliwej, ale on się jeno ciepnął i wyszedł.
— Świędlerz jucha! — prześmiechnęła się leciuchno.
— Że krótkie były, to się jeszcze urwały! — narzekał Jambroż, po czapkę sięgając.
— Jóźka, urznij im kiełbasy, niech se chrzciny w domu przydłużą.
— Gęś to jestem, bym suchą kiełbasę ćkał?
— Podlejcie se gorzałką, byście nie wyrzekali.
— Mądre ludzie powiadają: rachuj kaszę, kiej ją sypiesz do garnka, paliców przy robocie nie oglądaj, ale kieliszków przy poczęstunku nie licz...
— Kaj grzysi przydzwaniają, tam pijak do mszy służy!
Przegadywali, nie szczędząc gorzałki, ale nie wyszły i dwa pacierze, kiej sołtys jął oblatywać chałupy i wołać, by się wszyscy schodzili do wójta przed pisarza i strażników.