Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/214

Ta strona została uwierzytelniona.
— 212 —

Ponieśli się do karczmy, w żywe kamienie Lipce wyklinając.
— Dobrześ zrobiła, Hanuś, nic ci nie zrobią. Jezu, to nawet nieboszczyk dziedzic, choć miał prawo, a tak me nigdy nie sponiewierał, nigdy...
Długo nie mógł zapomnieć obrazy.
Zaraz po południu któraś wstąpiła, powiedając, że jeszcze w karczmie siedzą i sołtys poleciał sprowadzić Kozłową.
— Szukaj wiatru w polu! — zaśmiała się Jagustynka.
— Pewnie po susz do lasu poleciała!
— We Warsiawie siedzi od wczoraj, po dzieci pojechała do szpitala, ma dwoje przywieźć na odchowanie, niby z tych podrzutków...
— By je głodem zamorzyć, jak to było z tamtymi, dwa roki temu.
— Może to i lepiej la chudziaków, nie będą się całe życie tyrały kiej psy...
— I bękart człowiecze nasienie... już ona ciężko przed Bogiem odpowie.
— Przecie z rozmysłu nie głodzi, sama nieczęsto naje się do syta, to skąd i la dzieci weźmie...
— Płacą na utrzymanie, nie z dobrości je przytula! — rzekła Hanka surowo.
— Pięćdziesiąt złotych na cały rok od sztuki, niewielka to obrada...
— Niewielka, bo przepija z miejsca, a potem dzieciska z głodu mrą.
— Dyć nie wszystkie: a nie wychował się to wasz Witek, a i ten drugi, co to jest w Modlicy u gospodarza!