Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/217

Ta strona została uwierzytelniona.
— 215 —

Bez słońca, przemglone, szaro-modrawe, niskie, chmurzyskami brzuchatemi przywalone a parne, ciężkie i bijące do głowy kiej gorzałka, iż ludzie czuli się jakby pijani; drzewiny kurczyły się w dygocie, a wszelkie stworzenie, rozpierane jakąś lubością, darło się gdziesik i ponosiło niewiada kaj i poco, że ino krzyczeć się chciało, przeciągać, albo tulać, choćby i po tych trawach mokrych, jako te psy ogłupiałe czyniły.
To przychodziły już od samego świtania zadeszczone, jakby zgrzebnem przędziwem obmotane, że świata nie dojrzał, ni dróg, ni chat, skulonych pod przemokłemi sadami. Deszcz padał wolno, ciągle, bezustannie, równiuśkie, drżące nici szare jakby się odwijały z jakiegoś wrzeciona niedojrzanego, wiążąc niebo z ziemią, że ino przygięło się wszystko cierpliwie i mokło, nasłuchując rzęsistego trzepotu i bulgotów strug, co się z białymi kłakami staczały z pól czarniawych.
Zwyczajnie to było, jak każdego roku na pierwszą zwiesnę, nikto się też nad niemi nie zastanawiał, nie pora była na deliberowanie, świt bowiem wyganiał naród do roboty, a późny mrok dopiero spędzał, że ledwie czasu starczyło, by pojeść i nieco wytchnąć.
Lipce też przez to całe dni stojały pustką, pod strażą tylko staruch, psów i tych sadów coraz gęściej przysłaniających chałupy; czasem się jeno dziad jakiś przewlókł, odprowadzany psiemi jazgotami, albo wóz do młyna, i znowu drogi leżały puste, a oniemiałe chałupy przezierały wskroś sadów przepalonemi szybkami na pola szerokie, na pola nieobjęte, co jakby morzem ziem wieś całą okrążały, na pola, co niby matka ro-