Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/226

Ta strona została uwierzytelniona.
— 224 —

— Trza stróżować w nocy, by czego nie wyprowadzili.
— W bliskości pono nie kradną.
— Jak się im uda, dwa roki temu też tam stali, a Sosze maciorkę wzięli... Nie trza się na to spuszczać! — ostrzegła Hanka i, kiej się dziewczyny rozeszły, pilnowała chłopaków, by za sobą dobrze pozamykali oborę i stajnię, zaś powracając, zajrzała na ojcową stronę, czy już jest Jagusia.
— Skocz-no, Jóźka, po Jagnę, niech przychodzi do chałupy, nie ostawię dzisiaj drzwi na całą noc wywartych.
Ale Jóźka rychło oznajmiła, że u Dominikowej ciemno i na wsi już prawie wszędzie śpią.
— Nie puszczę latawca, niech se do rana posiedzi na dworze! — wygrażała, zasuwając drzwi.
Musiało też być już bardzo późno, kiej posłyszawszy targanie drzwiami, zwlekła się otwierać i aż się cofnęła, tak od Jagny buchnęło gorzałką. Niezgorzej musiała być napita, gdyż długo macała za klamką i słychać było z izby potykanie się o sprzęty i to, że jak stała, buchnęła się na łóżko.
— Cie! że i na odpuście galanciejby się nie uraczyła, no, no!..
Ale już ta noc nie miała przejść spokojnie, gdyż na samem świtaniu zatrząsł się na wsi taki wrzask i lament, że, kto jeszcze spał, w koszuli śpiesznie wybiegał na drogę, myśląc, że się kaj pali...
To Balcerkowa z córkami darła się wniebogłosy, że jej konia wyprowadzili złodzieje.