Sołtyska z płaczem przybiegła, że i im wóz ukradli z podwórza.
Osłupieli, jak kieby piorun trzasnął gdziesik z bliskości, że długi czas jeno wzdychali, rozwodząc ręce i spoglądając na się ze zgrozą.
— Konia z wozem ukradły, no, tego jeszcze we wsi nie bywało.
— Jakaś kara spada na Lipce.
— I co tydzień gorzej!
— Przódzi bez całe roki tylachna się nie zdarzało, co teraz przez miesiąc.
— A na czem się to jeszcze skończy, na czem! — poszeptywały trwożnie.
Naraz rzucili się za sołtysem do Balcerkowego sadu, kaj widne były końskie ślady, znaczne po rosie i na świeżej ziemi, aż do sołtysowej stodoły; tam konia wprzęgli do wozu złodzieje i, kołując po rolach, wyjechali koło młynarza na drogę, biegnącą do Woli.
Pół wsi poszło, rozpatrując w cichości ślady, które dopiero pod stogami spalonemi, przy skręcie na Podlasie urwały się z nagła, że niesposób ich było odszukać.
Ale ta kradzież tak sturbowała wszystkich, że choć dzień był bardzo cudny, mało kto wziął się do roboty: łazili powarzeni, łamali ręce, użalając się nad Balcerkową, przejmując się coraz większym strachem o swój dobytek.
Zaś Balcerkowa siedziała przed stajnią, jakby przy tym katafalku, zapuchła z płaczu i, ledwie już zipiąc, wybuchała niekiedy wśród jęków:
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/228
Ta strona została uwierzytelniona.
— 226 —