Ksiądz się znowu pokazał na wsi wraz z Rochem, obchodził wszystkich i każdemu chłopu zosobna raz jeszcze dziękował za poczciwą pomoc Lipczakom.
— Bo co dasz potrzebującemu, jakbyś samemu Jezusowi dawał! No, mówię wam, że choć nieskorzy jesteście dawać na Mszę, choć o potrzebach kościoła nie pamiętacie, choć już od roku wołam, że dach mi zacieka na plebanji, codzień modlić się za was będę, za waszą poczciwość Lipcom okazaną... — wołał ze łzami, całując chylące mu się po drodze głowy.
Właśnie byli kole kowala, skręcali na drugą stronę wsi, kiej im zastąpiły drogę zapłakane komornice, z Kozłową na przedzie.
— A to dopraszam się dobrodzieja, szlim pytać: czy to nam chłopy pomagać nie będą?
Zaczęła hardo, podniesionym głosem.
— Bo czekalim, że i na nas przyjdzie kolej, a oni już odjeżdżają...
— I my sieroty ostaniem przez żadnego wspomożenia... — wraz mówiły.
Ksiądz zafrasował się, srodze poczerwieniawszy.
— Cóż wam poradzę?.. nie wystarczyło dla wszystkich... i tak całe dwa dni poczciwie pomagali... no, mówię... — bełkotał, latając po nich oczyma.
— Juści! pomagali, ale gospodarzom, bogaczom jeno... — zaszlochała Filipka.
— Nama jako zapowietrzonym nikto się nie pokwapił wspomóc...
— Nikogoj głowa nie zaboli o nas, sieroty...
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/242
Ta strona została uwierzytelniona.
— 240 —