Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/261

Ta strona została uwierzytelniona.
— 259 —

— Bo co? Odprawicie mnie może, albo wytrącicie z zasług? — warknęła hardo, nie śpiesząc się z czesaniem — nie u was siedzę i nie na waszej łasce!
— A ino kaj? co?
— U siebie jezdem, byście sobie to baczyli...
— Niech ociec zamrą, to się pokaże, czy u siebie jesteś!
— Ale póki żyją, to ja waju mogę drzwi pokazać.
— Mnie! mnie! — skoczyła, jakby biczem podcięta.
— Przyczepiacie się cięgiem do mnie, kiej rzep do ogona! Marnego słowa wam nie mówię, a wy ino huru buru jak na tego łysego konia...
— Podziękuj Bogu, że gorszegoś nie oberwała! — rozczapierzyła się groźnie.
— Spróbujcie: inom jedna sierota, ku mojej obronie nikto nie stanie, ale uwidzicie, czyje ostanie na wierzchu!
Odgarnęła włosy z twarzy i srogie, pełne zawziętości oczy uderzyły kieby nożem, jaże Hankę z miejsca taka złość poniesła, iż jęła wytrząsać pięściami a krzyczeć, co ino ślina przyniesła.
— Grozisz! Zacznij ino, zacznij! Niewiniątko, sierota pokrzywdzona... Juści... Dobrze ludzie wiedzą, co wyrabiasz! w całej parafji wiedzą o twoich sprawkach. Nie raz cię już widzieli z wójtem w karczmie, nie dwa! A wtedy, com ci po północku drzwi otwierała, wracałaś z pijatyki, z łajdactwa, pijana byłaś kiej świnia... Do czasu dzban wodę nosi, do czasu... Nie bój się, kto w głośności żyje, o tym cicho mówią!