gotaną złotemi łuskami, w te wsie, widniejące na wyżniach suchych, a ledwie znaczne w modrawym powietrzu wstęgami sadów biało kwitnących.
Ksiądz szedł z asystą tuż za krzyżem i śpiewał wraz z drugimi.
— Coś dużo kaczek się podrywa! — szepnął, zezując na prawo.
— Przelotne, krzyżówki — odparł młynarz, patrząc za rzekę, w niziny, zarosłe żółtą, zeszłoroczną trzciną i olchami, skąd raz wraz podrywały się ciężko całe stada.
— I boćków coś więcej niźli zeszłego roku.
— Mają co żreć na moich łąkach, to się z całego świata zwłóczą.
— A ja swojego straciłem, w same święta się gdzieś zapodział.
— Do stada się pewnie przyłączył, na przelocie.
— Co to jest w tych uwałowanych redlinach?
— Końskiego zęba wsadziłem całą morgę... trochę tu mokro, ale że mówią, co na suchy rok idzie, to może się uda.
— Byle nie tak, jak mój zeszłoroczny: schylać się nie było poco.
— Kuropatkom się udał: sporo się ich tam wywiedło — żartował cicho.
— Juści, pan jadł kuropatwy, a moje siwki zębami dzwoniły o żłób...
— Obrodzi się, to już księdzu dobrodziejowi z furkę jaką użyczę.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/275
Ta strona została uwierzytelniona.
— 273 —