Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/278

Ta strona została uwierzytelniona.
— 276 —

Jeno pieśń się wzmogła: huknęli z całej mocy i tak rozgłośnie, jaże ptaki uciekały z drzew pobliskich; czasem kuropatka wystraszona furknęła z pod nóg, albo i zajączek wyrywał się gdziesik z pod kotyry i gnał naoślep.
— Oziminy dobrze idą — szepnął ksiądz.
— Ba! wczoraj już piętkę w życie znalazłem.
— A któż to tak spaprał?.. połowa gnoju na ksibach.
— Ziemniaki którejś komornicy, jakby w krowę przyorywała.
— Przecież brona wszystko wywlecze. Paskudziarze juchy!
— Dyć to parobek dobrodziejów przyorywał — wtrącił cicho kowal.
Dobrodziej się rzucił, ale zamilkł i, przyśpiewując narodowi, chodził oczyma po tym nieobjętym rozlewie pól rodnych, co pogarbione i miejscami ździebko wzdęte, jako te piersi matki karmiącej, zdały się dychać w słodkiem wzbieraniu, by co ino przypadnie do rozwartego łona, pożywić się mogło, i przytulić, i o doli srogiej zapomnieć.
Hej! szeroko niesły się oczy, i daleko, i przestrono, że cała procesja zdała się jeno ciągiem mrówek wśród zbóż, a głosy ludzkie tyle ważyły nad polami, co te skowronkowe świergotania.
Słońce się przetaczało ku zachodowi, że już pozłociały zboża, okwiecone drzewa rzucały cienie, zaś lipecki staw wybłyskiwał rozgorzałą szybą z obrzeży sadów, spienioną bielą kwiatów przytrząśniętych! Wieś