leżała niżej, jakby we dnie michy wielgachnej, a tak przysłoniona drzewami, że ino kajś niekaj dojrzał szarą stodołę; jeden kościół, co się wynosił białemi murami ponad wszystko i złotym krzyżem na niebie świecił.
Zaś po prawej ręce idących rozlewały się równie, niby te nieprzejrzane wody szarozielone, z których wynosiły się wsie gęstemi kępami drzew okwieconych, krzyże przydrożne i drzewa samotnie rosnące. Oczy się tam niesły jak ptaki, ale nie sięgnęły w kołującym locie innych granic, kromie tych borów czerniejących dokoła.
— Coś za cicho... aby deszcz w nocy nie przyszedł... — zaczął ksiądz.
— Nie będzie: wytarło się na dobre i chłód zawiewa.
— Rano lało, a teraz wody ani znaku.
— Zwiesna przecie, to w mig przesycha — wtrącił swoje kowal.
Dosięgli drugiego kopca, węgłowego. Wielki był kiej usypisko; powiedali, że pod nim leżą pobite na wojnie. Krzyż stał na nim niski a struchlały całkiem, przystrojony w zeszłoroczne wianuszki a obraziki, ubrane firaneczkami, zaś zboku tuliła się wypróchniała, rosochata wierzba, okrywając jego rany młodemi pędami. Strasznie tu było jakoś i pusto, że nawet wróble nie gnieździły się w dziuplach, a chociaż naokół leżały rodzajne ziemie, kopiec był prawie nagi, odarte boki żółciły się piachami, że jeno rozchodniki, kiej te liszaje czepiały się gdzie niegdzie i sterczały suche badyle dziewanny i szalejów końskich.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/279
Ta strona została uwierzytelniona.
— 277 —