— Modliczaki dobre gospodarze, na dworską modę w polu robią.
— Tylko na naszych polach ani znaku jeszcze owsów i jęczmionów.
— Spóźnione wszystko, deszcze też przybiły, że nieprędko się ruszą.
— I spaprane, że niech Bóg broni! — westchnął ksiądz żałośnie.
— Darowanemu koniowi w zęby nie zaglądają — zaśmiał się kowal.
— Te, wisusy, uszy poobrywam, jak nie przestaniecie! — krzyknął proboszcz na chłopaków, śmigających kamieniami za stadkiem kuropatw, szorujących wpoprzek zagonów.
Przycichły znagła rozmowy, chłopaki przywarły po bruzdach, organista znów jął beczeć, kowal zawtórował, jaże w uszach zawierciało, a cieniuśkie głosy kobiet podniesły się jękliwym chórem, że litania rozwlekła się nad polami, niby ten ciąg ptaków, zmęczonych długim lotem i już zwolna i coraz niżej opadających.
Parli się tak wśród pól zielonych, długim i rozśpiewanym zagonem, że ludzie, pracujący na modlickich polach, a nawet i na dalszych, podnosili się od roboty, czapy zdejmując, to przyklękając na zagonach, gdzie zaś bydło zaryczało, podnosząc ciężkie, rogate łby, a kajś znowu spłoszony źrebak odbiegł maci, w cały świat gnając.
Ze staje mieli jeszcze do trzeciego kopca i figury przy topolowej, gdy ktosik wrzasnął z całych sił:
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/281
Ta strona została uwierzytelniona.
— 279 —