Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/282

Ta strona została uwierzytelniona.
— 280 —

— Chłopy jakieś z lasu wychodzą!
— A może to nasi?
— A nasi! nasi! — buchnęło z kupy i kilkanaścioro rzuciło się naprzód.
— Stać! Nabożeństwo pierwsze — nakazał ostro ksiądz.
Juści, że ostali, przedeptując z niecierpliwości. Zbili się jeno barzej w kupę, stowarzyszając jak popadło, bo każdego dziw nie podrywało z miejsca, ale ksiądz nie puścił, przyśpieszał jednak kroku.
Wiater skądciś zawiał, że świece pogasły, chorągwie zatrzepały, i żyta, krze i ukwiecone drzewa jęły się kolebać, jakby kłaniając i do nóg się chyląc procesji. Ale naród, choć śpiewał coraz głośniej, w dyrdy już sunął i oczy wpierał w bór niedaleki, między drzewa przydrożne, kaj już wyraźnie bielały się kapoty chłopskie.
— Nie pchajcie-że się, głupie: chłopy wam nie uciekną! — zgromił ksiądz, bo mu już następowały na pięty, tłocząc się jedna przez drugą.
Hanka, co była szła w rzędzie z najpierwszymi gospodyniami, aż krzyknęła, dojrzawszy kapoty. Wiedziała przecie, jako tam Antka nie zobaczy, a mimo to zatrzęsła się radością i pijana zgoła nadzieja rozsadzała jej duszę, że zeszła na bok, w brózdę, i oczy wypatrywała...
Zaś Jagusia, idąca wpodle matki, porwała się z miejsca, by lecieć, ognie ją przejęły i taki dygot, co zębów nie poredziła zewrzeć; a drugie kobiety też nie mniej się rwały ku tym wytęsknionym. Jeno poniektóre