stado wróbli z niemałym wrzaskiem spadało z drzew na płoty.
Teresce naraz łzy się puściły z oczu i ciurkiem pociekły.
— Organista jest w domu? — spytała, twarz odwracając.
— A kajby. Dobrodziej wyjechał, to się wyleguje, kiej ten wieprz.
— Dobrodziej pewnie na jarmark?
— Juści, byka mają kupować.
— A mało to już ma różnego dobra? co?
— Kto ma dosyć, to chciałby jeszcze więcej — mruknęła dziewka.
Tereska zmilkła, zrobiło się jej strasznie żałośnie, że to ludzie mają wszystkiego po grdykę, a ona ledwie się pożywi, głodując często.
— Gospodyni idą! — zawołała dziewka, ruchając mocno koziełkiem w kierzance, jaże śmietana wypryskiwała wokoło.
— To twoja sprawka, próżniaku!.. umyślnie puściłeś konie w koniczynę! — rozległ się w sadzie jazgotliwy głos organiściny. — Nie chciało ci się na ugór pędzić. Jezus, że to na nikogo się spuścić nie można! Ze dwa pręty koniczyny spasione! Czekaj, powiem zaraz, a wuj takie ci fryko sprawi, darmozjadzie jeden, że popamiętasz.
— Wygnałem na ugór, sam spętałem i na lince przywiązałem do kołka!
— Nie cygań. Wuj się z tobą rozmówi, no...
— Ja nie wygnałem, mówię ciotce.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/304
Ta strona została uwierzytelniona.
— 302 —