Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/313

Ta strona została uwierzytelniona.
— 311 —

było nikogo, jeno na dworze, pod ścianą, siedziało tych troje dzieci, przywiezionych z Warszawy.
Tuliły się do siebie, łapczywie ogryzając ziemniaki niedogotowane, a broniąc się piskiem i łyżkami od prosiąt. A tak były zabiedzone, wychudłe i obrosłe brudem, jaże litość ją wzięła. Przeniesła je do sieni, a pozawierawszy drzwi, już w dyrdy poleciała z nowinami.
U Gołębiów jeno Nastka była.
Mateusz jeszcze przed śniadaniem poszedł był do Stacha, Bylicowego zięcia. Właśnie wraz z nim penetrował rozwaloną chałupę, czyby się nie dała podnieść. Bylica chodził za nimi, jąkając niekiedy swoje.
Pan Jacek zaś siedział jak zawdy na progu, papierosa kurzył i pogwizdywał na gołębie, kołujące nad trześniami.
Słońce się już podnosiło ku południowi, ciepło było galante.
Nagrzane powietrze mieniło się nad polami, kiej woda, zboża i sady stały jakby w słońce zapatrzone, że jeno niekiedy z trześni Bylicowych spadał okwiat, chwiejąc się na trawach, niby biały motyl.
Dochodziło południe, kiej Mateusz skończył oglądanie, a dzióbiąc toporem jeszcze tu i owdzie po bokach, rzekł stanowczo:
— Zetlałe docna, samo próchno, nic z tego nie postawi, to darmo...
— Dokupiłbym niecoś nowego, możeby... — szepnął błagalnie Stacho.