— Dokupcie na całą chałupę, z tego gnoju nie wybierze ni jednego bala.
— Bójcie się Boga!
— Dyć przyciesie jeszczeby wytrzymały, węgary jeno dać nowe... ściany też by podporami wesprzeć... klamrami ściągnąć... dyć... — jąkał stary Bylica.
— Kiejście taki majster, to sobie stawiajcie, ja z próchna nie poredzę — rzucił gniewnie, naciągając spencerek.
Nadeszła na to Weronka z dzieckiem na ręku i jęła wyrzekać:
— A cóż my teraz poczniemy, co?
— Ze dwa tysiące trzebaby na nową! — westchnął frasobliwie Stacho.
— Hale, cheba o jednej izbie ze sionką.
— Przecie cośbym drzewa dostał z naszego lasu... juści, żeby tylko chyla tyla... a resztę dokupię... juści... chwaciłoby... W urzędzie prosić...
— Dadzą to teraz, kiej bór w procesie!.. przecież nawet zbieraniny wzbronili. Poczekajcie z chałupą do końca sprawy! — radził Mateusz.
— Czekaj tatka latka, a kajże się to na zimę podziejem? kaj? — wybuchnęła Weronka i zapłakała żałośliwie.
Pomilkli. Mateusz zbierał swoje porządki ciesielskie, Stacho drapał się w głowę, a Bylica nos wycierał za węgłem, że w tej smutnej cichości jeno Weronczyn płacz chlipał.
Naraz pan Jacek się podniósł i głośno rzekł:
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/314
Ta strona została uwierzytelniona.
— 312 —