Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/324

Ta strona została uwierzytelniona.
— 322 —

nalazły! Tyle tego, jaże się wieś trzęsie od skrzeków pannowych, wszyćkie gotowe pod kozik, że co sobota w każdej chałupie już od świtania pucują się doczysta, kosy we wstęgi pletą i kokoszki po sadach gonią, by je ponieść Żydowi na gorzałkę, a od samego połednia jeno z za węgłów patrzą, czy z której strony swaty nie ciągną. Widziałem, które i z dachów zapaskami powiewały, wrzeszcząc: „Do mnie, Maciuś, do mnie!“ Zaś matki wtórzyły: „Do Kasi przódzi, Maciusiu, do Kasi! Syrek i mendel jajków przyłożę do wiana! Do Kasi!“
Rozpowiadał uciesznie, jaże chłopaki kładły się ze śmiechu, jeno Kłębianki podniesły wrzask na niego, że stary krzyknął:
— Cichojta! skrzeczą kiej te sroki na deszcz.
Nie zaraz się uspokoili, więc by przerwać te przekpinki, zapytał:
— Byłeś to, Mateusz, przy wójtowej wojnie?
— Nie. Mówili, co Kozłom sielnie się dostało.
— Że już lepiej nie można. Strach, jak wyglądali! Wójt se pozwolił, no!..
— Gromadzki chleb tak go roznosi, to i bryka.
— Głównie, co się nikogo nie boja. Któż to mu stanie naprzeciw? Drugi za taką sztukę dobrzeby zapłacił, ale jemu włos z głowy nie spadnie. Z urzędnikami się zna, to w powiecie mocen wszystko, co ino zechce...
— Bośta barany, że dacie takiemu przewodzić nad sobą! Poniewiera i wynosi się nad wszystkie, a oni go dziw po nogach nie całują!