Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/327

Ta strona została uwierzytelniona.
— 325 —

jego w potrzebie nie wstyd i gospodarzowi, weźcie — wsunęła mu w rękę samemi złotówkami, cosik ze trzy ruble.
— Schowajcie sobie! Jakoś se poredzę.
— Weźcie, dyć jeszcze z pół rubla dołożę, weźcie — prosiła cichuśko.
— Bóg zapłać wama. Cie, jakaście to poczciwa!
— To już całe trzydzieści złotych bierzcie, do równa — supłała z węzełka, dodając po dziesiątce — bierzcie — skamlała, powstrzymując łzy: dusza się jej darła, jakby każdy grosik pruła sobie z wnętrzności.
Pieniądze dziwnie kusząco lśniły w słońcu. Przymrużał oczy z lubości, grzebiąc między niemi: nowe były i czyste. Wzdychał ciężko, zmagając się ze straszną chęcią, jaże odwrócił się i szepnął:
— Schowajcie dobrze, a to podpatrzą i jeszcze wama ukradną.
Napraszała go jeszcze cichuśko, ale jeno tak, la zwyczaju, bo kiej się nie ozwał, jęła skwapnie zawijać i chować te swoje skarby.
— Czemuż to nie siedzicie u nas? — zagadnął po jakimś czasie.
— Jakże, robocie żadnej nie poredzę, nawet za gąskami nie wydążę. Darmo to źreć będę, co?.. Słabam, już z dnia na dzień końca czekam. Pewnie, co u krewniaków milej by pomrzeć, milej... choćby nawet w tej komorze po jałówce... juści, jeno gdzieżby wam taki kłopot i turbacje! Całe czterdzieści złotych mam na pochowek... by to i ze Mszą było... po gospodarsku... co?.. Pierzynębym dołożyła... Nie bójcie się, ci-