chuśko wama usnę, ni się spodziejecie... pokrótce... — jąkała nieśmiało, z bijącem sercem oczekiwania, że ją przyjmie i powie: — Ostańcie! —
Ale się nie odezwał, jakby nie rozumiejąc tych skamłań, przeciągał się jeno, poziewał i jął się chyłkiem przebierać kole chałupy, ku stodółce, na siano...
— Gospodarz taki... juści... jakżeby... dziadówkam ino... — Łkała w sobie cichuśkim, żalnym skrzybotem, podnosząc wypłakane oczy ku niemu.
Powlekła się wolniuśko, kaszląc często i przysiadając co trocha nad stawem. Poszła znowu, jak co dnia, wypatrywać po wsi, kajby mogła pomrzeć po gospodarsku, przez oszukaństwa.
I wlekła się, szukać ludzi sprawiedliwych. Snuła się po wsi, jako ta nikła pajęczyna, co leci, nie wiedząc, kaj się uczepi.
A naród się prześmiewał i la uciechy radził biedocie, że u krewniaków ostać powinna, zaś Kłębom, niby to z przyjacielstwa, też mówili:
— Powinowata przeciech, grosz swój ma na pochowek i długo wama w chałupie nie zagości... Kajże się to podzieje?
Wszystko to przyszło do głowy Kłębowej, gdy mąż opowiedział jej o dzisiejszem z Agatą. Spać się już położyli, a kiej dzieci jęły chrapać, zaczęła go cicho namawiać:
— Miejsce się znajdzie... w sionce może poleżeć... gęsi się wygna pod szopę... bele czem się przeżywi.. długo nie pociągnie... na pochowek ma... Lu-
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/328
Ta strona została uwierzytelniona.
— 326 —