dzieby nie gadali... a pierzyny nie potrzaby oddawać... juści, na drodze tego nie znajdzie – tłumaczyła gorąco.
Ale Kłąb jeno zachrapał w odpowiedzi. I dopiero nazajutrz rano rzekł:
— Żeby Jagata była całkiem bez grosza, przyjąłbym, trudno, dopust Boży, ale tak, powiedzą, co la tych paru złotych dobrość świarczymy. Przecie już pyskują, co la nas poszła na żebry... Nie można.
Kłębowa, że słuchała się we wszystkiem męża, to ino westchnęła żałośnie za pierzyną i poszła przynaglać dziewczyny do pośpiechu.
Kapustę mieli ano dzisiaj sadzić.
Dzień zrobił się był jak i wczorajszy, śliczny, słoneczny i prawdziwie majowy. Wiater jeno przyszedł baraszkujący i swywolił po polach, że zboża chlustały po zagonach, kiej wody rozkołysane. Sady się chwiały z poszumem, gęsto trzęsąc okwiatem, a pełne, ciężkie kiście bzów i czeremchy rozwiewały zapachem. Powietrze szło rzeźwe, przejęte ziemią i kwiatami. Z pod leśnych pastwisk śpiewy się niesły z wiatrem. W kuźni dzwoniły młoty. Od samego rana pełno już było na drogach gwarów i ludzi. Kobiety ciągnęły na kapuśniska, dźwigając w przetakach i koszach rozsadę, a rozpowiadając na głos o wczorajszym jarmarku i wójtowej sprawie.
Że pokrótce, jeszcze nim rosa obeschła, na czarnych kapuśniskach, pociętych jeno brózdami, pełnemi wody, polśniewającej w słońcu, zaroiło się od czerwieni.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/329
Ta strona została uwierzytelniona.
— 327 —