Czekali, patrząc mu w oczy.
— Sam tu, chłopy! Do mnie! Bij psubratów! bij! — krzyknął znagła ogromnym głosem, podniósł ręce jakby w obronie, i zwalił się nawznak.
Jóźka wpadła na krzyk i jęła mu głowę obwalać mokremi szmatami, ale on już leżał cichy, a w szeroko otwartych oczach lśnił jakiś strach śmiertelny.
Wyszli pokrótce, sfrasowani i pełni zgrozy.
— Trup ci tam leży, a nie żywy człowiek! — rzekł Kłąb, odwracając oczy na chałupę.
Jóźka znowu skrobała ziemniaki na ganku, dzieci bawiły się pod ścianą, a w sadzie spacerował Witkowy bociek, zaś wiater przysłaniał gałęziami okno wywarte.
Szli czas jakiś w milczeniu zgrozy, jakby z grobu wyszli.
— Każdemu przyjdzie na to, każdemu — szepnął łzawo Kłąb.
— A każdemu... wola Boża, cóż, nie poredzi... Hale, mógł jeszcze pożyć jaką porę, żeby nie ten las...
— Pewnie. Zginął, a drugie się z tego pożywią — westchnął.
— Raz kozie śmierć... mało się to naharował?
— I nama też może niezadługo przyjdzie za nim iść.
Patrzeli kwardo we świat, w pola rozkołysane, bory widne, jak na dłoni, na role zieleniące, na ten dzień jasny, ciepły i zwiesnowy, i dusze im kamieniały w rezygnacji a poddaniu się woli Bożej.
— Nie zmienić tego człowiekowi, coć mu przeznaczone, nie...
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/332
Ta strona została uwierzytelniona.
— 330 —