Mrok już zgęstniał i noc ciepła i cicha świat otulała, zasie na niebie występowały gwiazdy rosą roziskrzoną, kiej się zaczęli rozchodzić.
Dzieuchy, wpół się pobrawszy, zawodziły po drogach.
Hanka powracała jeno z dzieckiem na ręku i srodze czegoś zadumana, gdy przysunął się kowal i wpodle szedł.
Nie ozwała się; dopiero przed domem, widząc, iż nie ostaje, rzekła:
— Wstąpicie to, Michał?
— Przysiędę w ganku i powiem co wam — szepnął cicho.
Ścierpła nieco, szykując się jakąś nową biedę posłyszeć.
— Byliście pono u Antka? — pierwszy zaczął.
— Byłam, ale mnie do niego nie puścili.
— Tegom się i bojał.
— Mówcie, co wiecie! — mróz ją przeszedł.
— Co ja ta wiem?... tyla jeno, co mi się udało ze starszego wyciągnąć.
— A co? — wparła się w słupek i dziecko mocniej przycisnęła do siebie.
— Powiedział, że Antka przed sprawą nie wypuszczą.
— Laczego! — ledwie wyjąkała, dygot ją trząsł i łamał. — Dyć... przeciek adwokat mówił, co może puszczą.
— Hale, żeby im uciekł! Tak przez niczego nie puszczą! Wiecie, przyszedłem dzisiaj do was całkiem
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/346
Ta strona została uwierzytelniona.
— 344 —