Groza ją przejęła, rosnąc z minuty na minutę, a serce ściskając strasznym żalem i przerażeniem.
Łapa zaczął wyć na podwórzu, słowiki ścichły, zawiał wiater, że zakolebały się cienie i jękliwy, smutny szum przeleciał.
— Kubową duszę obaczył! — szepnął Witek, żegnając się strachliwie.
— Głupiś! — skarciła go, spać wypędzając.
— Kiej przychodzi, do koni zagląda, obroku im dosypuje... bo to raz?..
Nie słuchała już, cichość znowu spadła na świat, słowiki zaśpiewały, a ona siedziała kieby zmartwiała, powtarzając niekiej z męką i strachem:
— W cały świat uciekać! Na zawsze! Jezu miłosierny! Na zawsze...
Jeszcze były po świątkach umajenia chałup docna nie przewiędły, kiej któregoś dnia rankiem najniespodziewaniej zjawił się Rocho.
Jeno co dopiero po mszy i długiej rozmowie z księdzem pokazał się na wsi. Niewiela ludzi kręciło się w obejściach, że to pora była osypywania ziemniaków, lecz skoro się rozniesło, jako Rocho idzie przez wieś, wnet ci ten i ów na drogę śpieszył, witać dawno niewidzianego.