— A obaczcie ich, leżą w sadzie, że to gorąc w chałupie. Mleka wama bez ten czas uwarzę, a możebyście i jajków zjedli? co?
Ale Rocho już był w sadzie i chyłkiem przebierał się pod gałęziami do chorego, któren leżał w półkoszku, wymoszczonym pierzyną, i kożuchem przyokryty. Łapa, zwinięty w kłębek, warował mu przy nogach, a Witków bociek gajdał się pociesznie między drzewami, kieby na straży.
Sad był stary i mroczny; rozrosłe drzewiny tak przysłaniały niebo, że dołem, na murawach jeno niekajś gmerały się słoneczne pręgi, podobne złotym pająkom.
Maciej wznak leżał. Rozruchane gałęzie z cichym poszumem chwiały się nad nim płachtą cieniów, że jeno czasem, kiej ją wiater ozdarł, słońce chlustało mu w oczy, i coraz kawał modrego nieba się odsłaniał.
Rocho przysiadł.
Drzewa szumiały, czasem pies warknął na muchy, a niekiedy rozświegotane jaskółki śmigały wskroś pni czarnych na pola zielone i rozkołysane.
Chory naraz zwrócił się do niego.
— Poznajecie mnie, Macieju, co? Poznajecie?
Borynie leciuśki przyśmiech wionął po twarzy, oczy się zatrzepały i jął ruchać sinemi wargami, ale głosu nie dobył.
— Jak Pan Jezus przemieni, to możecie jeszcze wyzdrowieć.
Snadź rozumiał, gdyż potrząsł głową i, jakby niechętnie, odwrócił się od niego. Zapatrzył się znowu
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/352
Ta strona została uwierzytelniona.
— 350 —